3.08.2019

Moc przywołania dzięki lince treningowej

Kiedyś kilkumetrowa linka budziła we mnie współczucie dla osób, które musiały jej używać, szczególnie jeśli miały swojego psa od szczeniaka. Myślałam sobie, że przegapiły TEN moment, kiedy przywołanie robi się samo, a teraz w konsekwencji tego gapiostwa dzierżą brudną linkę. Dziś postrzegam je zupełnie inaczej, a to za sprawą małej, puchatej kulki.


Kiedy zdecydowałam się na szczeniaka wiedziałam, że nie ma sensu układać żadnego planu szkoleniowo-wychowawczego, bo życie wszystko zweryfikuje. Nie dotyczyło to jednak nauki przywołania, które u Ginny w pewnym sensie zrobiło się samo i wierzyłam, że z kolejnym szczeniakiem, szczególnie TEJ rasy będzie identycznie. A jak to było u Ginny? Kiedyś poruszałam już ten temat. W wielkim skrócie Ginny naturalnie trzymała się blisko mnie od zawsze, nie interesowało ją w zasadzie nic innego, więc głównie wzmacniałam to zachowanie, a ograniczanie jej wolności w postaci przypinania linki w ogóle nie było potrzebne. Ginny już jako kilkutygodniowe szczenie chodziła na spacerach luzem. Sądziłam, że mój kolejny szczeniak, podobnie jak te, które poznałam na przestrzeni ostatnich lat będzie zachowywać się podobnie, jednak jak to w życiu bywa, stało się trochę inaczej. 

Przywołanie to według mnie najważniejsza umiejętność psa. Może on nie umieć usiąść na komendę, może nie wiedzieć o co chodzi w obieganiu drzewa, ale przywołanie to coś, co powinien znać każdy pies, bo może od tego zależeć jego (i nie tylko jego) bezpieczeństwo. Schody w nauce przywołania u Lu pojawiły się już na samym początku. Młoda szybko nauczyła się reagować na swoje imię, ale nie była typem przylepy, do tego często nie chciała przychodzić, kiedy znalazła na swojej drodze jakieś skarby, a działo się to dość często. Musiałam konkurować z kamyczkami, gałęziami, szyszkami, ze wszystkim co tylko szczenię mogło zmieścić do pyska. Do tego Lu miała wtedy okres lękowy i nie wiedziała jeszcze, że może znaleźć wsparcie we mnie, więc kiedy zdarzyło jej się czegoś wystraszyć uciekała przed siebie w panice. Z tych powodów bardzo bałam się odpinać jej smycz w obcych miejscach, nie chciałam, żeby zaaferowana uciekaniem z szyszką albo wystraszona czymś wpadła pod auto lub zgubiła się, dlatego schowałam dumę do kieszeni  i podjęłam decyzję o zakupie linki. 


Założyłam z góry, że nie będę korzystać z niej długo, ale jednocześnie nie mogłam być tego pewna, dlatego mój wybór padł na linkę/taśmę o długości 10m z wodoodpornego materiału podobnego do Biothane. Jej zaletą jest fakt, że nie plącze się jak typowa, okrągła linka, nie zbiera syfu, nie tnie ręki, kiedy nasz Pimpuś postanowi wystrzelić jak z procy oraz łatwo zachować ją w czystości, bo wystarczy wypłukać pod wodą. Do wad z pewnością można zaliczyć jej ciężar (zwykła linka lub linka z taśmy bez dodatkowej powłoki, bez wątpienia byłaby lżejsza) oraz dość wysoką cenę. Moja linka w Zooplusie kosztuje 100zł (na moich zdjęciach wygląda inaczej, bo wymieniłam w niej nity i karabińczyk), te z oryginalnego materiału Biothane są droższe, a z kolei koszt zwykłej linki, którą łatwo zrobić samodzielnie można zamknąć pewnie w 15zł. Nie wiedząc ile dokładnie czasu zajmie mi praca z linką, wolałam dołożyć do czegoś wygodniejszego i to ustrojstwo w kolorze żółtego neonu wydało mi się spoko kompromisem. 


Jak już wcześniej wspomniałam, nie miałam najlepszego nastawienia do linki, choć to przecież tylko przedmiot. Bałam się, że Lumos doskonale będzie wiedziała kiedy ma ją przypiętą, a kiedy nie i będzie to wykorzystywać, ale jednocześnie miałam świadomość, że to w dużej mierze zależne ode mnie. Kilka metrów taśmy z karabińczykiem to narzędzie treningowe, a moim zadaniem jest jedynie i aż dobrze je wykorzystać. 
Kiedy pierwszy raz przypięłam linkę do szelek Lu poczułam, jak spada ze mnie wielki ciężar. Myślę, że to też w dużym stopniu wpłynęło na budowanie między nami wzajemnego zaufania. Wreszcie mogłam na serio zacząć naukę przywołania i wcale nie ograniczyłam swobody mojemu papikowi, wręcz przeciwnie, w końcu zyskał jej więcej, a ja jednocześnie mogłam mieć nad nim kontrolę. 

Co dało  mi te dodatkowe 10m? 
Przede wszystkim sama mogłam nieco oddalić się od szczeniaka i dać mu możliwość podjęcia decyzji, oczywiście tej słusznej. Stopniowałam trudność dodając kolejne wyzwania. Mogłam nieco uciec młodej i tym samym zachęcić ją do pogodni, wzmocnić reakcję na imię i pokazać, że jestem całkiem spoko kompanem wędrówek, bo też nieźle się ruszam (moje kolana uważają co innego, ale ćśśś). Mogłam zatrzymać się w miejscu i poczekać aż szczeniak zorientuje się, że w sumie to od czasu do czasu warto na mnie zerkać, bo nie zawsze za nim idę. Później zaczęłam też chować się za krzaczkami, żeby urozmaicić to ćwiczenie, dzięki temu szczenior bardziej się pilnuje. Rzecz jasna zawsze linka była w moim zasięgu, a na Lu czekały najlepsze nagrody w postaci wesołego nawoływania, ale przede wszystkim dobrych smakołyków i zabawy zabawką. 
Linka nie była szczytem wygody, co jakiś czas zaczepiała o wystające korzenie drzew, duże kamienie, ciągnęła się po ziemi, więc po każdym spacerze miałam ręce jak po wykopkach ziemniaków, ale okazała się naprawdę skuteczna. Nie była złotym środkiem do celu, a jedynie zaworem bezpieczeństwa, w razie czego zawsze mogłam ją przydepnąć i tym samym zatrzymać psa.  Dzięki temu łatwiej było mi skupić się na procesie jakim jest nauka przywołania, pilnowania się, odwoływania od różnych atrakcji, a mniej martwić się o to, że będę zeskrobywać moją puchatą kulkę z asfaltu lub wyciągać z paszczy dzika. Po mniej niż miesiącu treningu z linką byłam gotowa, żeby ją odpiąć i cieszyć się możliwością spacerowania z Lu biegającą luzem w tych miejscach, gdzie i Ginny biega bez smyczy. 

Lumos rzuciła w moich oczach nowe światło na linkę treningową. Teraz postrzegam ją przede wszystkim jako świetne narzędzie w pracy z psem, które świadczy o odpowiedzialności, a nie o porażce w szkoleniu. Od nas zależy jak i czy w ogóle po nią sięgniemy, ale nie powinniśmy z góry być uprzedzeni, bo może okazać się naprawdę pomocna, nie raz uratować zadek naszego psa, nas uchronić przed osiwieniem i ostatecznie doprowadzić do tego, że nasz czworonożny przyjaciel będzie mieć piękne przywołanie.


3 komentarze:

  1. W taki sposób nie myślałem o lince treningowej. Może uda się naprawić przywołanie. Niby jakieś jest, ale fajnie byłoby popracować nad jeszcze skuteczniejszym przywołaniem

    OdpowiedzUsuń
  2. U nas to jest po prostu bezpieczeństwo, ale właśnie sobie sobie uświadomiłam, że przecież też zawsze przy okazji biegania na lince też ćwiczymy przywołanie. Trochę mimochodem, ale jednak to robimy. U mnie sytuacja jest bardziej skomplikowana - niestety nie jestem w stanie odwołać psa od zwierzyny. Jedyne co udało mi się wypracować do tej pory, to opanowanie, zamiast wpadania w amok i szarpania się - w miarę spokojne obserwowanie. Generalnie Flicka potrafi jak w kreskówkach 99 razy spektakularnie zawrócić na przywołanie, ale potem jest ten jeden raz, kiedy nie przybiegnie - dlatego u nas bieganie luzem tylko na terenie ogrodzonym płotem lub w jakiś sposób odgrodzonym naturalnie (woda, za którą nie przepada, jest taką barierą np.). Też mamy podobną linkę 12 metrów. Ciężka, ale w życiu nie zamieniłabym jej już na szmacianą :D

    OdpowiedzUsuń

Projekt i wykonanie: Marta Swakowska © Psi Kawałek Internetu